Na początku listopada zelowianie wzięli udział we mszy świętej w intencji ks. Józefa Stanka oraz zmarłych uczniów i nauczycieli zelowskiego liceum. Pod pamiątkową tablicą poświęconą księdzu złożono kwiaty, a w rozmowach znów wróciły wspomnienia tragicznych wydarzeń sprzed 65 lat...
To był dokładnie 4 listopada 1957 roku. Dzień był pochmurny i chłodny. Uczniowie Szkoły Podstawowej nr 1 i nowo powstałego Liceum Ogólnokształcącego w Zelowie wracali do szkolnych ławek po dwóch tygodniach przerwy spowodowanej epidemią szalejącej grypy. Zarówno starsi, jak i młodsi, szli na lekcje z radością, bo w końcu mogli zobaczyć się z kolegami i koleżankami. Absolutnie nikt nie przeczuwał tego, co za chwilę miało się zdarzyć.
Dramat, który rozegrał się w szkolnych murach, zaczął się tuż przed godziną ósmą. Przerażeni uczniowie na korytarzu zobaczyli dyrektora placówki – Tadeusza B. Wyszedł ze swojego mieszkania, które mieściło się w budynku szkoły. W piżamie i z poczochraną czupryną. W ręku trzymał siekierę. Nauczyciel, który jak się okazało nadużywał alkoholu, wpadł w szał i po chwili zaczął atakować dzieci.
"Dyrektor zwariował"
Traumatyczne przeżycia uczniów opisał pochodzący z Zelowa, autor książek i dziennikarz Sławoj Kopka, który był również świadkiem tych wydarzeń. Dotarł do zeznań uczniów i zamieścił w swojej publikacji relacje osób, będących uczestnikami tych dramatycznych wydarzeń. Z rozmów i relacji, jakie zebrał Kopka do swoich książek o tej tragicznej historii, wynika, że pierwszą ofiarą szaleńca był 14-letni Romek Gapik. Jak doszło do ataku na ucznia, który zginął z rąk dyrektora? Z opowieści świadków wynika, że chłopiec na szaleńca natknął się na korytarzu, gdy wracał do klasy z toalety. Otrzymał dwa uderzenia siekierą.
- Jak B. odszedł podbiegłem do Romka i usiłowałem go podnieść. Gapikowi z głowy mocno leciała krew, aż się robiła piana. Romek nic nie mówił. Podnieśliśmy go i chcieliśmy wyprowadzić, ale Romek złapał się klamki a drugą ręką kiwał na nas żebyśmy uciekali – opowiadał jeden ze świadków szkolnej masakry.
To był niestety dopiero początek. Rozszalały dyrektor rozpoczął swoją wędrówkę w poszukiwaniu kolejnych ofiar. W szkole zrobił się popłoch. Przerażeni uczniowie przekazywali sobie, że dyrektor zwariował. Wielu, w obawie przed spotkaniem szaleńca na korytarzu, wyskakiwało z sal lekcyjnych przez okna. Niestety nie wszystkim udało się uciec przed napastnikiem.
- Dyrektor podszedł do Zbyszka i naraz coś mignęło i zobaczyliśmy, że to siekiera, taki raczej toporek, spada na głowę naszego kolegi. Zbyszek spadł nagle na podłogę korytarza i zastygł, zobaczyłem krew. Dyrektor wszedł do klasy naprzeciwko, a my, pokonując strach i po dwa-trzy schody naraz znaleźliśmy się na drugim piętrze. Wpadliśmy do jakiejś klasy i krzyczymy, że dyrektor zwariował – tak wspominał dramatyczne zdarzenia jeden z uczniów na kartach książki "Szare miasto".
Nie do wszystkich dzieci przerażające wieści jednak zdążyły dotrzeć. Chwilę później dyrektor wpadł do 7a. Było tuż przed godziną ósmą. W klasie panował rwetes - jak zwykle przed lekcjami. Uczniowie, gdy ujrzeli mężczyznę z siekierą w dłoni, znieruchomieli ze strachu. Byli przerażeni. Dyrektor przez chwilę milczał, aby po chwili zaatakować.
- Stasia Kaczorówna stała przy tablicy i po raz kolejny ścierała na mokro tablicę, gdy otworzyły się drzwi. Stanął w nich dyrektor i wszyscy zamarli, nasz dyro był bowiem w piżamie, na boso, a rozwichrzona czupryna siwych, prawie białych włosów i „zła” twarz porażały – tak zapamiętał te chwile autor książki Sławoj Kopka, który był naocznym świadkiem masakry w szkole.
W książce przytacza również relacje i zeznania swoich kolegów.
- Był w piżamie na boso, włosy rozwiane – nic nie mówił. Myśmy się bardzo przestraszyli. Ja byłem wtedy przy ławce trzeciej w rzędzie ławek przy oknie. B. doszedł do pieca i uderzył w głowę stojącą tam Janinę Jarosińską. Ja dobiegłem do drzwi, uciekając pchnąłem w kierunku B. krzesło, wyszedłem na korytarz, przez okno na pierwszym piętrze wyskoczyłem na ogródek – relacjonował kolejny z uczniów.
Kolejna z uczennic – Janka, w swoich zeznaniach relacjonowała, że jej koleżanka po uderzeniu zachwiała się, ale nie upadła i zaraz zaczęła uciekać.
- Ja natomiast zaczęłam krzyczeć ze strachu. Tak się bałam, że kiedy inni uciekli ja nie mogłam, gdyż zdrętwiały mi nogi. Widziałam jeszcze jak B. uderzył siekierą Kaczorównę w plecy, a później, ponieważ głośno krzyczałam zwrócił na mnie uwagę i zaczął się zbliżać. Ja wtedy tylko wolno cofałam się i kiedy dyrektor miał już przejść przez ławki dzielące mnie od niego zawadził się o ławkę, gdyż spodnie piżamy plątały mu się i przewrócił się, upadając uderzył mnie tylko obuchem. Ja wtedy uciekłam, ostatnia już z klasy – relacjonowała uczennica.
Z klasy 7a dyrektor poszedł szukać ofiar w kolejnej sali lekcyjnej. Padło na klasę 5b. Kiedy wszedł do środka, przez chwilę się rozglądał i zaatakował następne osoby. Ranny został chłopiec i dwie dziewczynki. Reszta uczniów zdążyła uciec. Szalejący po szkole dyrektor chciał wejść do kolejnej klasy, ale mu się nie udało. Czwartoklasiści zabarykadowali się w sali lekcyjnej. Pod drzwi przesunęli szafki, ławki i biurko nauczyciela. Miał „wyrąbać tylko kawał drzwi i muru”.
Ksiądz kontra dyrektor
Wieści o atakującym dzieci dyrektorze dotarła do pokoju nauczycielskiego. Do mieszkania szaleńca weszły dwie nauczycielki oraz jeden z pedagogów. Wraz z nimi na górę poszedł też ks. Józef Stanek, który uczył katechezy w placówce. W przedpokoju mieszkania spotkali dyrektora. Ranny w ramię został nauczyciel. Kobiety i ich ranny kolega zabarykadowali się w jednym z pomieszczeń. Na drodze oszalałego dyrektora stanął ks. Stanek, który dotarł tam jako ostatni. Tadeusz B. zamachnął się toporkiem, a ksiądz robiąc unik wpadł do łazienki. Rozwścieczony dyrektor szedł za nim. Podczas szarpaniny, jak później zeznał ksiądz, dyrektor ugryzł go w prawy policzek i „usiłował drapać”. Jeden cios zadany toporkiem wylądował na przedramieniu księdza, przecinając sutannę i sweter.
- Doskoczył do mnie i pchnął mnie lewą ręką i ja się przewróciłem na wznak. B. ukląkł przy mnie i toporkiem kilkakrotnie wymierzył we mnie w głowę, jednakże nie wcelował. (…) W locie chwyciłem za trzonek toporka, wyrwałem się spod niego i wstałem trzymając toporek w ręku. Skierowałem się do drzwi i chciałem je otworzyć. B. złapał mnie za nogę ręką i ciągnął mnie z powrotem. Ja złapałem się futryny jedną ręką, a w drugiej trzymałem toporek. Nogę wyrwałem, otworzyłem drzwi łazienki i przedpokoju i wybiegłem na korytarz, a stamtąd na dziedziniec – tak wyglądała relacja księdza przytoczona w książce Sławoja Kopki.
W przytoczonych w książce zeznaniach ksiądz powiedział, że toporek oddał jakiemuś mężczyźnie i wrócił do pokoju nauczycielskiego, skąd zabrał płaszcz i poszedł do domu.
Tymczasem w szkole rozjuszony dyrektor, pozbawiony siekiery, szukał kolejnych ofiar. Na korytarzu szkolnym pobił jedną z nauczycielek i woźnego. Później wyszedł przed budynek szkolny. Według niektórych świadków miał krzyczeć: „kto następny”. Maszerował w stronę grupki uczniów, którzy furtką uciekali na pobliską ulicę Kilińskiego. Ich oprawca wyszedł na środek ulicy. Po chwili pojawili się mieszkańcy Zelowa. Kilku mężczyznom udało się obezwładnić dyrektora, którego trzeba było związać.
Romek zmarł w szpitalu
Chwilę wcześniej rozgrywał się prawdziwy dramat, a na oczach kolegów umierał 14-letni Romek Gapik. Chłopiec wybiegł ze szkoły, trzymając się za zakrwawioną głowę. Podbiegł do studni i obmywał lodowatą wodą głęboką ranę.
- Za chwilę pojawili się jacyś kolejni uczniowie i pomagali mu. Któż mógł wiedzieć, że być może to najgorsze rozwiązanie, potem mówiło się, że zimna, wręcz lodowata woda tylko przyspieszała wypływ krwi. Chłopiec po chwili upadł. Tak na naszych oczach ginął Romek Gapik, 14-letni uczeń pierwszej klasy liceum. Nasz kolega – tak w swojej książce wspomina te zdarzenia Sławoj Kopka.
Chłopiec zmarł następnego dnia po wielogodzinnej operacji w szpitalu powiatowym w Łasku. Pozostali ranni uczniowie długo dochodzili do zdrowia, a do szkoły wrócili dopiero po kilku miesiącach.
''Sprawiedliwość nigdy nie dosięgnęła dyrektora''
Pochodzący z Zelowa Sławoj Kopka całą tragiczną historię postanowił przenieść na karty książki dokładnie pół wieku po masakrze. Dlaczego zdecydował się wrócić do traumatycznych wspomnień z lat dzieciństwa?
- Po latach, podczas spotkania klasy maturalnej okazało się, że moje koleżanki i koledzy niespecjalnie pamiętają tę tragedię. Sam przed sobą zobowiązałem się, że muszę opisać tę historię - mówi Sławoj Kopka. - Chodziło mi o to, aby pamięć o tym zdarzeniu nie zaginęła - dodaje.
Spotykał się z uczniami, którzy przytaczali fragmenty obrazów, jakie zostały im w pamięci ze szkolnego dramatu. O masakrze w zelowskiej podstawówce rozmawiał też ze starszymi osobami, które mogły zapamiętać nieco więcej. Autor książki zaznacza jednak, że zasadniczą sprawą było dotarcie do akt sprawy. Ku jego zdumieniu w łódzkim sądzie początkowo powiedziano, że ich nie mają, i być może... że nawet takiej sprawy nie było. Dawny uczeń zelowskiej podstawówki nie dawał jednak za wygraną i trafił na trop, dzięki któremu udało się odnaleźć całą dokumentację.
- Znaleziono akta dotyczące rodziny, która wystąpiła do sądu w tej sprawie. Były w nich niektóre dokumenty z prowadzonych działań operacyjno-śledczych i dochodzeniowych. Dzięki temu poznałem zeznania różnych osób w tym m.in. księdza i nauczycieli. Dało mi to pełniejszy obraz całej historii - opowiada Sławoj Kopka.
Jak dodaje, poznał bliżej Zbyszka, brata ofiary, dzięki któremu dowiedział się więcej o rodzinnej traumie i jego osamotnieniu, gdy wszyscy starali się o Romku zapomnieć. A co stało się z szalonym dyrektorem? Tadeusz B. został uznany za niepoczytalnego i trafił do szpitala psychiatrycznego. Jednak nigdy nie został skazany. Rodzina Tadeusza B. uzyskała zwolnienie dyrektora z zakładu z zastrzeżeniem, że nie może on przebywać na terenie województwa łódzkiego. Mężczyzna zmarł w latach 80. w Nowej Rudzie.
- Warto przypomnieć o kontekście całej sytuacji. Wszystko wydarzyło się w 1957 roku, czyli czasie tzw. "odwilży". Mieszkańcy domagali się rozliczenia miejscowej władzy, która przymykała oko na wiecznie pijanego dyrektora. Sprawiedliwość jednak nigdy go nie dosięgnęła, prokuratora dwukrotnie sprawę umorzyła - mówi Sławoj Kopka.
Czy ksiądz był bohaterem?
W 2001 roku ks. Józef Stanek otrzymał tytuł honorowego obywatela Zelowa „za bohaterską postawę w 1957 roku, dzięki której ocalało wiele istnień ludzkich”. Kilka lat później w 2007 roku powstał komitet uczniów i sympatyków księdza. Zwrócili się do ówczesnego burmistrza o ufundowanie tablicy upamiętniającej duchownego, którego wielu uważało za bohatera. Ostatecznie dopiero w 2012 roku przy kościele rzymsko-katolickim w Zelowie odsłonięto tablicę poświęconą ks. Józefowi Stankowi.
W samym Zelowie, zdania co do postawy księdza są jednak podzielone i znajdą się również osoby, które nie uważają duchownego za bohatera, a jego postawę oceniają krytycznie.
- Przeszkodził eskalacji zdarzeń, ale jego postawa w tym dniu później pozostawia wiele do życzenia – zauważa Sławoj Kopka.
Przez wiele lat na terenie szkoły, gdzie doszło do dramatycznych wydarzeń, nie było żadnego miejsca upamiętniającego tragedię. Dopiero w 2019 roku obecne władze gminy odsłoniły tablicę poświęconą ofiarom tamtych wydarzeń. Widnieje na niej napis: „Pamięci Romka Gapika, ucznia klasy VIII Liceum Ogólnokształcącego oraz uczniów Szkoły Podstawowej w Zelowie, ofiar tragicznego wydarzenia w szkole 4.11.1957 r.”.
* W artykule wykorzystano fragmenty książki „Szare miasto” i „Romek”, autorstwa Sławoja Kopki.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.